“E, turnieje nie są dla mnie, wolę bez spiny pograć ze znajomymi w domu” – to słowa, które każdy zainteresowany jakąkolwiek turniejową sceną usłyszał przynajmniej raz w życiu (albo wypowiedział, będąc po drugiej stronie barykady). W naszym pięknym kraju od wieków istnieje wyraźny podział na tak zwanych casuali (czyli osoby pochodzące do każdej gry na luzie i nie interesujących się specjalnie nowinkami z jej mikroświatka) i pr0sów (do których zalicza się między innymi każdy bloger piszący teksty do działu Kącik pr0). Pytanie tylko, czy ten podział ma jakikolwiek sens?
Wyjście z szafy, czyli kilka słów o turniejowym graniu
Inspiracją do napisania tego tekstu był pewien cudownie idiotyczny wątek na forum gry-planszowe.pl. Zaczęło się niewinnie, od marudzenia na ceny, ale w pewnym momencie ktoś zaczął narzekać na Śląską scenę Netrunnera i – jak się to mówi – striggerował mnie (lub po polsku wkurzył i zmusił do napisania o tym w internecie).
Wróćmy jednak do tematu. Skupię się oczywiście na scenie Netrunnera, bo ta jest bliska mojemu sercu, ale prawdy, które chce przekazać, powinny być dość uniwersalne. Zacznę z grubej rury – podział casual/pr0 jest kompletnie z czapy, bo jak wszystkie dwubiegunowe podziały, wycina to, co najlepsze – środek.
Turniejowa gra to nie tylko wygrana za wszelką cenę – choć jasne, wszędzie znajdzie się ludzi, którzy muszą być najlepsi, choćby nie wiem co (ale tacy też są potrzebni #kochajmywszystkich, bo mobilizują do pracy). Jest w niej też miejsce dla tych, którzy chcą po prostu pograć swoim ulubionym deckiem (i z czasem coś wygrać, choćby nie wiem, jak bardzo hipsterski by nie był – serio!).
Turnieje (i towarzyszące im spotkania lokalnej grupy) dają coś, czego domowa gra nigdy nie zastąpi – różnorodnych przeciwników. Każdy z nich ma swoje indywidualne podejście do gry, a co za tym idzie rodzą się dyskusje, przemyślenia, zmiany i poprawki.
I właśnie o to chodzi w Żyjącej Grze Karcianej (LCG), a nie o format wydawania dodatków (dobra, nie zrozumcie mnie źle – wiem, że o to chodzi również w Magicu czy bitewniakach, ale dzięki temu brzmiało to bardzo podniośle :-P). Bez choćby okazjonalne wbicia na turniej nie widzę sensu wchodzenia w żadną grę tego typu. Coś o tym wiem, bo sam mam X-Winga i Przeznaczenie, kupione z myślą o domowym graniu. Ten pierwszy się kurzy na półce, bo gram od święta, tego drugiego ratuje prostota zasad i szybka rozgrywka, dzięki czemu idealnie się nadaje do popykania z drugą połową w wolnej chwili, ale to raczej chlubny wyjątek.
Siedzenie i granie w domu z okazjonalnymi graczami w gry, w których podstawą jest składanie talii/armii szybko się znudzi i ustąpi miejsca planszówkom (albo innym rozrywkom, bo nie tylko na kartonie ten świat zbudowano). Znika bowiem wtedy największa zaleta tego typu zabawy, czyli konfrontacja własnego pomysłu i umiejętności z drugim graczem. Dlaczego? Bo jeśli tylko jedna osoba jest świadoma tego, co może druga strona (albo zna jej wszystkie sekrety, w przypadku, gdy sama składała obie talie), to taki test nigdy nie będzie miarodajny. Traci się ten kluczowy element sprawdzenia własnych sił. Jasne, są sytuacje, że w okolicy jest tylko dwóch fanów Netrunnera i grają ciągle ze sobą (pozdrawiam ekipę z Rzeszowa, czyli Comę i Siawqa!), ale założę się, że gdyby nie okazjonalne wyjazdy na turnieje, to rzucili by tę grę w kąt.
Jeśli podoba się wam tego typu gra to nie bójcie się, spakujcie talie, żetony i lećcie na spotkanie lokalnej grupy. Tam wam pomogą i powiedzą, kiedy najbliższy turniej. W końcu nic nie uczy tak dobrze, jak porządny oklep – byle wyciągnąć z niego wnioski i poprawić swoją grę. I czerpać frajdę z każdej partyjki!